czwartek, 30 lipca 2015

18 ,,Jedyne słowa mające jakieś znaczenie, to te, którymi wyznaje się miłość"

*Dzień następny*
Dziś zaliczamy kręgielnie. Kolejny dzień, jaki możemy spędzić z naszą kochaną przyjaciółką. Od rana byłam już wyszykowana.
Delikatne kreski, legginsy, biała tunika i moje kochane, znoszone już trampki. Mój strój na dziś.
Nie lubiłam się stroić, ale nie chciałam wyglądać też jak jakiś lump.
Po skończonym śniadaniu od razu poszłam do Lynchów. Razem poszliśmy do kręgielni.
Podczas podróży Hope zaczęła temat.
- Dziś rano, nasi rodzice opuścili LA - powiedziała smutno.
- Przykro mi - powiedziałam smutna.
- Mówili, że będą tu co dwa tygodnie i zostaną na kilka dni. Także jestem troszkę spokojniejsza - dodała z uśmiechem. Lekkim, jakby zarysem na jej twarzy, ale jednak mogę o nim powiedzieć ,,uśmiech".
- Jak się trzymacie? - spytałam.
- Nawet ok - ku mojemu zaskoczeniu ta odpowiedź należała do Rossa.
- To dobrze. Moja mama jak na razie nie wychodzi z pokoju, za to tata zostaje w pracy po godzinach, by nie przychodzić do pustego mieszkania - powiedziałam wzdychając.
Hope o mojej mamie dowiedziała się wczoraj wieczorem. Później niż Ross. No właśnie... Czasem jednak mam wrażenie, że on nadal jest mi bliższy niż Hope.
Doszliśmy do planowanego miejsca z lekkim opóźnieniem. Powodem było nasz zagadanie na różne tematy. Widzę jak Ross się stara, byśmy nadal się przyjaźnili. Czasem nadal jest sarkastyczny, ale nie tak bardzo, jak ostatnie dwa lata temu.
***
- Tak! - krzyknęła pełna euforii, gdy zbiła wszystkie kręgle.
- Jakim cudem? - spytałam z wyrzutem, gdyż ja zbiłam maksymalnie jednego. Za to Ross też jednego... Nie zbił...
- Do tego trzeba mieć talent - zaśmiała się i przybiła piątkę Rossowi.
- Więcej z wami tu nie przyjdę - powiedziałam udając fochniętą. Tak naprawdę zawsze byłam w to kiepska, a nikt mnie nigdy nie uczył.
Po chwili Ross przewrócił oczami na pewne ,,gesty" Hope. Podszedł do mnie, a raczej stanął nade mną, gdyż siedziałam i złapał moje dłonie, pomagając mi wstać.
Mocno zaskoczona jego gestem po prostu szłam tak, jak mi ,,kazał". Po chwili obrócił mnie w stronę toru, a sam stanął za mną. Podał mi jedną z kuli, dotknął wierzchu mojej dłoni i pomógł mi się ustawić.
Po chwili powiedział mi prosto do ucha:
- A teraz rzuć, o tak - po czym kierując moją ręką wyrzucił kulę, która zbiła wszystkie kręgle.
Szczęka mi opadła. Ja pełna euforii rzuciłam się na jego szyję, niczym psychofanka na swojego idola. Ku mojemu zaskoczeniu - odwzajemnił uścisk.
Gdy otworzyłam oczy Hope szczerzyła się do mnie i pokazywała kciuki w górę, więc po prostu oderwałam się od Lyncha jak poparzona.
***
Wróciłam do domu padnięta, gdy było już grubo po północy. Nie pytajcie, co robiłam. Ważne, że z przyjaciółmi miło spędziłam czas.
W domu było bardzo cicho. Kapcie taty były w przedpokoju, to oznacza, że nie ma go w domu. Westchnęłam cicho, zdjęłam swoje buty i poszłam do góry wziąć odprężającą kąpiel.
Sama nie wiem kiedy, ale w szybkim czasie zasnęłam.
***
- Co dziś robimy? - spytałam, właśnie wychodząc z domu. Wczorajsza noc minęła mi ,,bez zarzutu", ale mimo to, nadal czuję niedospanie.
Ross i Hope uśmiechnęli się szeroko do mnie, po czym Ross powiedział:
- Zabieramy cię do szpitala.
- Wiem, że uważasz mnie za psychiczną, ale ja wcale nie mam zamiaru tam iść - zażartowałam, na co przewrócił oczami.
- Teraz idziemy do Naomi. Ciebie nie ma czasu nigdzie zawozić - zaśmiał się. Udałam obrażoną.
- No tak. Zapomniałam, że w tym towarzystwie jestem niekochana - powiedziałam odwracając głowę.
- My cię kochamy! - powiedziała Hope i mocno mnie przytuliła.
- My? - spytałam. Ross milczał. ie powiedział nic, na ten temat, ale zwinnie go zmienił.
- Mamy mało czasu, więc ruchy - powiedział, po czym całą paczką poszliśmy do szpitala.
***
- Witaj Naomi - powiedziałam, siadając na skraju jej łóżka. Bliźnięta usiadły na krzesłach obok. Rodziców małej nie było. Jest za wcześnie. Zapewne lekarze nie pozwolili im siedzieć tak długo i wysłali ich do domu, by odpoczęli.
Naomi była blada, miała sińce pod oczami, a jej małych loczków nie było. Podobnie jak rzęs i brwi.
- Wspaniale się czuję - powiedziała słabym głosem - A lekarze nie pozwalają mi zobaczyć innych dzieci. Obiecałam, że do nich pójdę...
- Naomi - zaczął Ross - My wiemy, że jesteś silną dziewczynką, ale nie możesz iść do tych dzieci teraz. Jak będziesz się jeszcze lepiej czuła, to na pewno ich zobaczysz.
- Nie prawda. Do tej pory odwiedziła mnie moja przyjaciółka, Darcy. Odwiedziła mnie wczoraj w południe. Wiecie dlaczego lekarze jej na to pozwolili? - spytała. Jej małe, błękitne oczka zaniosły się łzami, a wargi zaczęły drgać.
Nie sądziłam, że mała, 6-letnia dziewczynka może być taka wrażliwa.
- Dlaczego? - spytała Hope.
- Bo już wieczorem... Leżała w kostnicy. Zimna, bez bicia serca... Była sierotką - dodała zanosząc się łzami.
Ja też poczułam drganie warg i mocne ciary na ramionach. Widząc ten smutek i tą żałość na jej twarzy widziałam... Siebie.
Jeżeli Hope odejdzie, ja sobie tego nie wybaczę.
Pierwszy zareagował Ross. Podszedł do niej i przytulił jej drobne ciałko. Wszyscy płakaliśmy. Po chwili doszła Hope, a na koniec - ja. W takim grupowym uścisku wszyscy łączyliśmy swój ból.
Ból, który przechodziliśmy widząc tę umieralnie...
Najgorsze jest to, że Hope tu wróci. Już wkrótce...
***
Witajcie kochani. Ja za bardzo nie jestem zadowolona z rozdziału, bo pisałam go na siłę. Mam do skończenia cztery OS'y i nie wiem, za którego się zabrać. Poza tym, liczba osób, które komentują spadła. Nie mam sił, staram się pisać, a widząc tą liczbę komów, a raczej osób komentujących po prostu nie chce mi się pisać.
I przypuszczam, że niedługo nie będzie mnie na bloggerze. Dlatego staram się pisać rozdziały teraz.
Więc proszę - komentujcie.
Do napisania!

poniedziałek, 27 lipca 2015

17 ,,Jedynie głupcy wierzą, że wystarczy zakryć oczy, by zmory życia odeszły"

WAŻNA NOTKA!


Dom. Z czym wam się kojarzy to słowo? Oaza spokoju, w której można się odstresować? A może ciepło rodzinne, które zastaje się, gdy przekroczymy próg mieszkania? Dla innych może być też przeciwieństwem tego, co właśnie powiedziałam. Do takich osób należę ja.
Kiedyś wracałam radosna, będąc pewna, że zaraz spotkam uśmiech na twarzy brata, ciepłe słowo mamy i krzepiące powitanie taty.
Ale teraz gdy wchodzę, czuję się obca. Jakbym była elementem z innej układanki.
Z rodzicami nie widziałam się sporo czasu. A raczej migały mi ich przelotne spojrzenia i oschłe: ,,hej". A przynajmniej od strony taty. Mama nie witała się ze mną już sporo czasu.
Tego dnia nie zapomnę do końca życia.
Weszłam do domu i rzuciłam w pustą przestrzeń: ,,już jestem". Nikt nie odpowiedział. Z kuchni wyszła mama. Wyglądała jak upiór. Wory pod oczami widoczne były z odległości kilometra. Miała czerwone policzki, jakby właśnie płakała. I patrzyła na mnie z pustką w oczach. To nie była moja mama...
- Coś się stało? - spytałam. Nie odpowiedziała. Patrzyła na mnie, a ja na nią. Dostałam gęsiej skórki patrząc na matkę, która nie widzi we mnie córki, a obcą kobietę. Nic nie mówiła. Wzięła głęboki wdech i zaniosła się płaczem, po czym uciekła.
Zachowywała się co najmniej dziwnie. Tuż po tej sytuacji do domu wszedł tata.
- Już jesteś? - spytał.
- Jak widać. Co się stało mamie? - spytałam.
- Czyli tak mocno to widać? Co zrobiła? - spytał zaniepokojony odstawiając torbę z zakupami na stół w kuchni.
- Ale co jej... - nie dokończyłam.
- Cierpi na głęboką depresję. Kochanie. Pamiętaj, że mama cię kocha. I obojętnie jaką głupotę powie, ona cię bardzo kocha. Ale potrzebuje samotności. Wszelki kontakt z nami ją rozjuszy.
- Mówisz, jakby była chora - dodałam.
- A nie jest? - spytał retorycznie.
- Jak długo? - powiedziałam z obawą. Po jego odpowiedzi zacisnęłam mocno powieki.
- Wiemy od tygodnia.
Co ze mnie za córka... Nie interesowałam się nimi, kiedy tego potrzebowali. Nawet nie wiedziałam, że mama jest chora. A teraz nawet nie mogę z nią rozmawiać, bo nie jest przy zdrowych zmysłach.
Nie wiedząc kiedy rozpłakałam się. Żałośnie zeszły ze mnie wszystkie emocje, jakie w sobie tłumiłam od dłuższego czasu.
Tata po prostu podszedł do mnie i mnie przytulił. Wtuliłam się więc w jego ojcowskie ramię i dałam upust łzą. Tego potrzebowałam.
***
Jeszcze tego samego dnia około godziny dwudziestej poszłam, a raczej pojechałam do Hope.
Na miejscu, kiedy doszłam do jej sali... Nikogo nie zastałam. Strasznie się bałam, że przewieźli ją na oddział specjalny. Słyszałam cudze kroki, więc odwróciłam się w ich stronę. Ross.
- Gdzie Hope? - spytał zdyszany.
- Myślałam, że ty mi powiesz - dodałam zaniepokojona.
- Kazała przyjechać później, więc jestem. Ale już dwa razy jestem pod tą salą, a po Hope ani śladu! - powiedział i usiadł na jedno z ,,poczekalnych" krzesełek.
Po chwili zastanowienia, postanowiłam, że się do niego dosiądę. Dziwne, że po tygodniu bez rozmowy potrafię do niego ot tak podejść.
- Na pewno nic jej nie jest - dodałam, starając się, by moje słowa brzmiały jak najbardziej realistycznie.
- Pewnie sama w to nie wierzysz...
- Ross, to zawsze ty mówiłeś, że ona z tego wyjdzie. Ty jedyny w to wierzyłeś - zaczęłam mu przypominać... To on mnie oskarżył o brak wiary w Hope.
- Tak, dopóki nie zrozumiałem jak poważny jest jej stan.
- Może gdzieś ją przewieźli? - kolejna nie udana sugestia.
- Tak, zapewne na oddział specjalny.
- Ross ogarnij się, ona z tego wyjdzie! - powiedziałam ciut za głośno.
- Mów - zaczął.
- Co mam mówić?
- Masz ciemne oczy, płakałaś. Wahania nastroju i nienaturalne zachowanie. Co się stało?
Mówiłam, że on dobrze mnie zna? Widocznie nawet ja siebie nie znam tak dobrze. Brakuje mi tego, tylko bez tej nienawiści. Chciałabym znów być nazywana jego przyjaciółką..
- Moja mama ma ciężką depresję - powiedziałam spuszczając głowę.
- Przykro mi - dodał.
- To moja wina. Nie gadałam z nimi tak normalnie od śmierci Alexa. Nie interesowałam się nimi. Wszystko przeze mnie - głos mi się załamał.
- Laura, to nie twoja wina - przytulił mnie do siebie, a ja z trudem hamowałam łzy.
- Co wy robicie? - spytał jakiś głos. Jak oparzeni się od siebie oderwaliśmy.
- Hope! - krzyknęliśmy i rzuciliśmy się na nią, by ją uściskać.
- Przepraszam, ale nie mogłam dostać wypisu. Stąd to spóźnienie - dodała ze smutkiem. Nienawidziła być spóźniona.
- Jaki wypis? - spytał Ross.
- Dostałam wypis ze szpitala. Gdzie idziemy? Na plażę, lody? Hmmm?
- Przecież byłaś w ciężkim stanie... - powiedziałam.
- Lekarze powiedzieli, że mam się oszczędzać, ale mogę wyjść. Póki nie zacznę się inaczej czuć mogę wrócić do domu - powiedziała z uśmiechem.
- Tęskniłem - słyszałam słowa Rossa. Szkoda, że nie mówił tego do mnie...
***
Jeszcze tego samego dnia poszliśmy na naszą ulubioną plażę. Hope nie może surfować, biegać, skakać... Praktycznie musi leżeć, siedzieć bądź chodzić. A z tym ostatnim nieraz też są problemy, bo może być zmęczona.
Hope odkąd pamiętam była szczupła. Ale teraz po chemii... Wygląda, jakby miała anoreksję. A raczej jej początki.
- Słuchajcie, muszę pogadać chwilkę przez telefon - powiedziała siadając na hamak.
- Z kim? - spytał Ross podejrzliwie.
- Z moim lekarzem. Super mężczyzna. Tylko czasem gada ponad godzinę... Więc jak chcecie, to idźcie po surfować.
- Bez ciebie? - spytałam.
- Laura, proszę was. Ja muszę na razie być sama. Chwilkę, okey?
Domyśliłam się, że musi spowiadać się niemal ze wszystkiego i nie chce, byśmy to słyszeli. Dlatego razem z Rossem wbiegliśmy do wody. Ale nie chciałam surfować. Wiem, jak Hope to kochała, więc to by sprawiło jej przykrość, że ona nie może. Ross też nie brał deski.
- Jak się trzyma? - spytał Ross, kiedy tylko woda sięgała nam do pasa. Zrozumiałam, że pyta o mamę.
- Nawet mnie nie poznaje. Traktuje mnie, jakbym nie była jej córką - dodałam.
- Za to nasi rodzice niedługo wyjeżdżają - powiedział Ross.
- Jak to? - spytałam.
- Dostali pracę gdzie indziej. Chcieli, byśmy pojechali z nimi.
- I co? - spytałam.
- Nie chcieliśmy cię tu zostawiać. Cierpisz, a w tej sytuacji masz tylko nas.
CHCIELIŚMY. NAS. Te słowa zapamiętałam. Czyżby Ross też nie chciał mnie zostawiać?
- Tylko was? - spytałam.
- A kogo jeszcze? Tak szczerze. Na kogo możesz jeszcze liczyć? - spytał.
- Na Hope na pewno - westchnął. Podszedł bliżej mnie. Mniej więcej stanął na odległość metra.
- Na mnie też możesz liczyć - powiedział patrząc prosto w moje oczy.
Staliśmy profilami do zachodzącego słońca. Woda mieniła się na barwę czerwoną, niebieską i żółto-pomarańczową. Było przyjemnie i ciepło. Bez wiatru. Tylko my i Hope...
- Naprawdę? Ostatnio jakoś nie pokazujesz tego - prychnęłam, krzyżując dłonie na klatce piersiowej.
- Ja po prostu... My...
- My? - spytałam czekając na odpowiedź.
- To zbyt trudne, Laura. Zbyt trudne....
- Nie możesz mi powiedzieć?
- Mogę. Ale nie chcę - dodał.
- Dlaczego? - po tym pytaniu, nie wytrzymał.
- Zawszę cię lubiłem, okey? Nigdy nie chciałem, byśmy się znienawidzili. Dopóki Alex nie powiedział mi kilku istotnych faktów, o których nie miałem pojęcia. Jest jak jest. Nie mam zamiaru cię nienawidzić, ale nie wiem, czy kiedykolwiek wrócimy do tego, co było.
- A czy według ciebie, było cokolwiek? - spytałam.
- Tak. Było. Byliśmy my - przyjaciele. Pisarze piosenek... Brakuje mi tego, ale nie chcę znów czegoś zepsuć i wejść na jeszcze gorszą relację.
- Czyli wprost mi nie powiesz, o co chodzi? Ani co Alex ma do tego? - spytałam. Milczał. Zaskoczona byłam tym, co powiedział. Nie miałam pojęcia, co mógł mu powiedzieć Alex. Dlaczego Ross nie chce wrócić do przyjaźni, ale czemu też rozmawia ze mną i mówi, że mogę na nim polegać.
Po chwili wyszeptał:
- Nie. Niestety nie, Lau...
Ostatni raz powiedział moje zdrobnienie... Dwa lata temu... Poczułam ciepło od środka, że wreszcie to powiedział, że coś zaczyna się układać, polepszać. Że oboje chcemy cokolwiek zmienić na lepsze.
Zrozumiałam też jedno:
- Potrzebujesz na to czasu? - spytałam.
Uśmiechnął się lekko i powiedział:
- Przecież wiesz. Obiecuję ci, że postaram się jak tylko będę mógł, by choć trochę polepszyć to wszystko. Ale daj mi czas.
Miałeś dwa lata. Ale słowo OBIECUJĘ rozwiało to wszystko.
- Okey. Dam nam czas. Ross... Czy ja... Czy mogę... Ehh... - motałam się spuszczając głowę. Zaśmiał się i powiedział:
- Tak Laura, możesz mnie przytulić.
Przewróciłam oczami, ale mimo to jak powiedział, tak zrobiłam.
Czuję, że jesteśmy na najlepszej drodze do naprawienia tego wszystkiego...
***
Kochani!
Zacznę od najważniejszego dla mnie. Chodzi o pewną grę online: Second Life.
Gra, gdzie możecie pisać z innymi (zazwyczaj po Angielsku), choć są oni z całego świata, macie własnego avatara itp.
O co mi chodzi?
Jestem użytkowniczką tej oto gry i chciałabym, aby niektóre z was do mnie dołączyły - na chacie grupowym pisałybyśmy ze sobą :D
Dla zainteresowanych - co zrobić, by grać.
Wchodzicie na oficjalną stronę second life i wybieracie avatara. Piszecie swój e-mail, login i wybrane przez siebie hasło, po czym ściągacie to na komputer. Następnie wchodzicie w folder, w jakim została pobrana gra. Wyświetla się (o ile się nie mylę) setup.exe i instalujecie grę. Następnie poprzez Second Life Viewer uruchamiacie grę. Podajecie login i hasło i pojawiacie się w grze.
Wystarczy tylko kilknąć w chat i taki mały plusik (dodaj znajomego). Wpisujecie moją nazwę {Abileyson}, po czym (jak wyskoczy moja nazwa w wyszukiwarce) dodajecie mnie lub piszecie do mnie. Cała filozofia. Ja was mogę przenieść ,,do mnie" i wtedy popisałybyśmy.
Bardzo mi na tym zależy! Aby zrobić to jeszcze dziś. Pisać kto będzie w komentarzach (liczę na chociaż jedną osobę). Piszcie mi jak się nazywacie, to może sama was znajdę.
Druga sprawa: dedykację. Dla Invisible, Szkoladki (mojej szoko :D) oraz dwóch innych dziewoi: Karci Lynch oraz Lauren Coolness.
Kochani - liczę na waszą odpowiedź!
Do napisania!

piątek, 24 lipca 2015

16 ,,W każdym końcu kryje się początek"

- Witaj Hope.
Tak przywitałam przyjaciółkę, jak tylko otworzyłam ciężkie, szklane drzwi. Akurat minęłam się z jej rodzicami, którzy z płaczem wychodzili z jej sali.
Hope siedziała na łóżku. Peruka, z jej blond włosów opadała na zamknięte powieki, a jej włosy znów przyklejały się do policzków.
- Nie spałam całą noc - zaczęła.
- Coś się stało? - spytałam.
Westchnęła i zaśmiała się gorzko. Nigdzie na parkingu nie widziałam auta Rossa, tak jak jego samego, więc domyśliłam się, że może chodzić o niego.
- Miał wypadek? - spytałam zamykając powieki. Podniosła na mnie swój beznamiętny wzrok, a jej wargi zaczęły drgać.
- Ross? - spytała.
Teraz do mnie dotarło, co zrobiłam. Przez swoją głupotę Hope zaczęła się o niego martwić. Byłam pewna, że ona płacze z jego powodu...
- Ja myślałam, że ty... Że mu... - zaczęłam sama się plątać. Hope wypuściła powietrze, które uprzednio nabrała, przed zadaniem swojego pytania.
- Raczej nic mu nie jest. Ma przyjechać dziś o 18:00 - dodała.
- Więc czemu jesteś smutna? - spytałam siadając koło niej.
Lewą ręką objęłam ją w pasie, a drugą złapałam za dłoń, by ją pokrzepić.
- Naomi jest chora - powiedziała, a raczej zaczęła.
- Hope, skarbie. Ja to wiem. Sama mi mówiła...
- Ty nie rozumiesz - przerwała - Choroba jej powróciła. Zemdlała. Ta malutka kruszynka jest w gorszym stanie ode mnie! - krzyknęła cicho.
Łzy stanęły mi w oczach. Dlaczego na świecie tylu ludzi umiera?
Ta malutka Naomi, która chciała pobawić się z chłopcem, która płakała, gdy odszedł i która jest tu codziennie, ze względu na inne dzieci?
- Jak to... Pogorszył? - spytałam. Te informacje jeszcze do mnie nie docierały.
Jednego dnia widzisz śliczną, małą buźkę, która posiada uśmiech szerszy, niż ty kiedykolwiek się uśmiechałeś... Lśniące blond loki, które wyglądem przypominają słońce i piękne niebieskie oczy, które skradły błękit oceanu, a drugiego dnia? Piękny uśmiech zastąpił zapewne smutek, bo nie może teraz pomagać innym. Loczki, małe loczki, wypadają jeden za drugim, a błękitne oczy przeradzają się w głębie, ciemna głębie oceanu...
Istny koszmar.
- Lau... Ona umiera. Lekarze nie dają jej dużo.
Ochrypłym głosem zapytałam:
- Ile?
Hope pobladła.
- Dwa, góra trzy.
Ona ma dopiero 6 lat. 6 lat! Większość z nas tyle czasu spędza w podstawówce. Zostało jej niewiele czasu. Umrze zapewne, jako mała 8 czy 9-letnia dziewczynka.
- Dwa lata to nie dużo - powiedziałam smutno.
Hope zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie.
- Laura, jej zostało dwa, góra trzy tygodnie...
***
Nigdy nie zapomnę dnia, w którym oznajmiono mi, że Alex nie żyje...
Przyszli do nas funkcjonariusze policji i zapytali, czy mieszka tu Alex Marano. To ja otworzyłam drzwi. Mama i tata słysząc obcy głos, pytający o ich syna przyszli już po chwili.
Spytali o co chodzi... Funkcjonariusze powiedzieli...
Ten zimny ton... Ta bezuczuciowa mina, jakby mówili: ,,Chcą państwo kupić jajka?"... Ten beznamiętny głos... Oschłość... Jakby nic ich to nie obchodziło.
- Alex Marano miał wypadek. Nie żyje. Potrzebują państwo identyfikacji zwłok?
Zawieźli nas, pokazali zwłoki, oddali jego dokumenty, które miał przy sobie...
Al jechał swoim motorem. Przejechał, jak mówili świadkowie, na zielonym, a pijany kierowca tira wjechał w niego z dużą prędkością.
Nigdy nie zapomnę, jakie uczucia mną targały, kiedy go zobaczyłam... Zimnego... Martwego... Pełnego w krew, której dał upust...
Dlaczego go nie powstrzymałam?
Dlaczego rodzice dali mu ten motor?
Czemu przejeżdżał akurat tam?
Pustka, ogarnęła mnie w środku. Maskowała gniew i złość. Rozgoryczenie i furie. Bezsilność i strach.
Nic już nie było takie same. Nigdy.
Rodzice się odizolowali, Al mnie nie budził rano, nie przytulał, nie mówił komplementów. Nie tworzył ze mną muzyki.
Straciłam inspirację, ciepło rodzinne, wspólną miłość...
Straciłam siebie.
Straciłam przyjaciela.
Ale kiedy już zaczęłam powoli do siebie dochodzić (pamiętajcie: zaczęłam, nawet nie w jednej setnej), wtedy dowiedziałam się o stanie Hope...
To jak grom z jasnego nieba.
Kiedy widzisz światełko w tunelu, okazuje się to nie być wyjście, a nadjeżdżający pociąg...
A teraz?
Al - umarł, Ross - odszedł, Hope - ma białaczkę, a Naomi umiera.
Moje życie to po prostu poezja. Poezja pisana przez pisarza, zwanego nieszczęście, którego pracodawcą jest śmierć...
***
Odwiedziłam Naomi. Siedziała przygnębiona.
- Jak się czujesz? - spytałam.
- Bardzo dobrze - odpowiedziała jakby na siłę próbowała mi udowodnić.
- To dlaczego jesteś smutna?
Tak Laura. Genialne pytanie. Właśnie dowiedziała się, że umiera, a ty pytasz, czemu jest smutna.
Jej odpowiedź mnie zdziwiła.
- No bo lekarze zabraniają mi iść do innych dzieci. A one są tam same!
Jej mama płakała, tata też, ściskając małą rączkę. Dziewczynka była altruistyczna. Jej nie dało się nie polubić.
- One na pewno doceniają to, co dla nich zrobiłaś. Teraz powinnaś myśleć o sobie, kochanie. Jesteś śliną, śliczną i bardzo dobrą dziewczynką. Na pewno polepszy ci się.
Sama nie wierzyłam w to, co jej powiedziałam. Ale ona uśmiechnęła się do mnie, odgarnęła te loki, które jeszcze jej zostały za siebie i mocno mnie przytuliła.
Dlaczego ja kłamałam? Ona umiera...
***
Rozdział z dedykacją dla Ewci oraz Invisible, która ujęła mnie swoim komentarzem pod ostatnim postem, czyli One Shotem <3 Dziękuję ci kochana za cudowne słowa!
A teraz co do rozdziału... Nie wiem, kiedy następny, ale postaram się dodać szybko. Po prostu jeżdżę teraz na jagody (zarobkowo rzecz jasna) i przygotowuje się do liceum.
Czy są tu jacyś licealiści? Może by mi ktoś powiedział, jak to jest nie znać nikogo i nagle stać się nową osobą... To my decydujemy, kim będziemy. Nikt nas nie zna. Od nas zależy, jak będą nas postrzegać. Ale ja nie jestem dobra w nowych znajomościach :/ Mam swego rodzaju ,,fobię społeczną". Ale was chciałabym kiedyś poznać osobiście :D
Do napisania!

poniedziałek, 20 lipca 2015

One Shot: ,,Jeżeli to tylko złudzenie, chcę żyć w nim jak najdłużej"

(...) Szłam sobie spokojnie drogą. Była 22:00.
Przechadzałam się przez park. Tej nocy na niebie nie było gwiazd, księżyc zasłaniały pobliskie drzewa. Jedynie lampy uliczne rozświetlały mrok, który towarzyszył owej, zimnej nocy.
Na ramię naciągnęłam sweterek, który delikatnie mi się z niego zsunął. Przetarłam policzki, które zdawały być się niczym lód. Na palce chuchnęłam kilka razy, by je ogrzać.
Tak. Zdecydowanie ta noc była chłodna. Chłodniejsza niż inne. A ja nawet nie wiem, skąd wracałam.
Na sobie miałam koronkowe botki, czarne, dopasowane spodnie, biały T-shirt i biały sweterek - moje jedyne źródło ciepła.
Nie miałam torebki, żadnych zakupów, portfela czy czegokolwiek innego. Za to w prawej kieszeni znajdował się mój smartfon, dzięki któremu mogłam sprawdzić godzinę i... To tyle. Rozładował się. Cóż za ironia losu...
Za sobą słyszałam kroki. Jak to zazwyczaj bywa na filmach, kroki oznaczają, że ktoś za mną idzie. Jeżeli tylko bym się odwróciła, a okazałoby się, że to naprawdę jakiś bandyta, zaczął by mnie gonić. Dlatego nie przyspieszałam kroku.
Nie znałam tej uliczki. Widziałam ją pierwszy raz w życiu. Ale coś mnie niepokoiło...
Kroki naprawdę były coraz bliżej, a ja w pewnym momencie dostrzegłam ławkę. Nie wiem, co mnie podkusiło, by na nią usiąść. Była pusta, a ja potrzebowałam chwilkę odpoczynku.
Spoczęłam więc na niej bawiąc się rękawami białego sweterka, który co chwilkę naciągałam na zimne i suche dłonie.
Odwróciłam głowę na lewą stronę, znów nie wiedząc, czym się w tym momencie kierowałam. Ale nagle dostrzegłam, że nie jestem sama...
Wstrzymałam oddech, a postać spojrzała się na mnie.
Blond włosy, ciemne oczy, wąskie usta. Chłopak. I wcale nie wyglądał na miłego.
Pamiętam jeszcze tyle, że przyłożył mi coś do twarzy, a moje oczy zrobiły się ciężkie. Zasnęłam...
***
Obudziły mnie mocne wstrząsy. Byłam w małym... Pomieszczeniu? Nie. To nie było pomieszczenie. Dodatkowo znajdował się tu odór...
Próbowałam się podnieść i w tym momencie zdałam sobie sprawę, że mam skrępowane ręce, jakąś dziwną liną. Z każdym ruchem dostarczała mi bólu, a moje nadgarstki piekły i robiły się czerwone. Nogi to samo. Zresztą miejsce, w którym byłam posiadało coś, jakby dach.
Już wiedziałam, gdzie jestem. Bagażnik. Nie docierało do mnie jeszcze to, co się stało.
Po jakimś czasie auto się zatrzymało, a bagażnik powoli wpuścił do środka odrobinkę światła. Nie było to światło słoneczne. Coś bardziej światło latarki.
- Żyje? - spytał jakiś głos. Kolejny mężczyzna.
- Tak, ale nic nie zapowiada się na to, by zachowała jakieś zdrowe zmysły.
O czym oni mówią? W tej chwili spostrzegli, że mam otwarte oczy, które starają się patrzeć prosto w ich twarze. Nic z tego. Oczy mnie bolały od nadmiaru światła.
- Patrz. Obudziła się - dodał jeszcze inny głos. Po chwili zostałam szarpnięta i wyciągnięta z bagażnika siłą.
Jedyne, co rzuciło mi się w oczy, to blond włosy. Czyli to ten sam chłopak, co mnie porwał. Tylko co ja mu zrobiłam?
Nie zapytałam. Głos ugrzązł mi w gardle, a ja byłam zbyt przerażona.
Zaciągnęli mnie do jakiegoś domu. Nie wyglądał na dom porywaczy. Bardziej coś jakby dom mafii - zadbany, urządzony w stylu klasycznym.
Kiedy weszliśmy do środka rzucił mnie na ziemię. Wydałam bezgłośne ,,au". Bałam się spojrzeć im w oczy. Spuściłam głowę w dół.
- Masz coś, czego potrzebujemy. I albo nam to dasz, albo zginiesz. Wybór należy do ciebie.
Oschły ton, beznamiętne słowa, wypowiedziana regułka i zero uczuć. To właśnie pobudziło moją złość.
Spojrzałam na niego. Był przystojny, to mogłam stwierdzić. Ale był bezuczuciowym draniem, który czegoś ode mnie chce.
- Co takiego mam? - spytałam.
Zmrużył oczy i spojrzał to na mnie, to na swoich ,,kolegów".
- Żartujesz sobie ze mnie? - spytał.
- Czy ja wyglądam osobę, która żartuje? - spytałam.
- Nie takim tonem, bo pożałujesz.
Za wszelką cenę starał się być oschły i pokazać, że jest groźny. Jednak przestałam się go bać.
- Skoro mam coś, czego potrzebujecie, to jedyne co możesz mi zrobić, to mnie uderzyć. Nie zabiłbyś mnie, bo widać, że za bardzo ci na tym zależy. Kim jesteś i czego ode mnie chcesz? - spytałam.
Był zaskoczony chyba tym, co mu powiedziałam. Po chwili jednak się odezwał.
- Niech cię nie obchodzi kim jestem. To, czego potrzebujemy jest w sejfie twojego ojca, a przed swoją śmiercią powiedział nam, że tylko ty znasz kod. Gadaj, jaki jest!
Zaraz... Mój ojciec nie żyje, a ja nawet go nie pamiętam. Jest jakiś sejf, a ja za Chiny nie znam kodu...
- Jeżeli ci powiem, nie puścisz mnie. Zabijesz.
Zaśmiał się gorzko.
- Dlaczego miałbym to zrobić?
- Bałbyś się, że pójdę na policję i was wydam, bo mogę sporządzić dokładny rysopis. Ale szkoda mi czasu, na takiego śmiecia, jak ty - wysyczałam.
Mój prawy policzek zaczął piec i powoli robił się czerwony. Udałam twardą. Udałam, że jego uderzenie nic mnie nie bolało. A tak naprawdę chciałabym wiedzieć, co tu się dzieje i rozpłakać się, jak mała dziewczynka.
- Żal mi ciebie - dodałam śmiejąc się gorzko, czym jeszcze bardziej go rozzłościłam. Miałam to gdzieś.
- Ross, zostaw ją. Jutro pokaże nam kod - odezwał się jakiś brunet.
Czyli ten pacan, to Ross.
W ten sposób właśnie poznałam osobę, którą nazwałam końcem mego żywotu...
***
Zostałam przeniesiona do białego pokoju. Na środku stało metalowe łóżko z białym, lekko poniszczonym materacem, który na pewno nie był prany od miesięcy. Oprócz tego była biała poduszka, która również swoim wyglądem nie zachęcała, by się na niej położyć. Kołdra leżała w kłębku gdzieś rzucona na podłogę. Światła dostarczała mała lampka, stojąca w kącie pokoju.
Czułam się jak w szpitalu....
Jakiś facet, grunt, że nie Ross, wziął do dłoni nóż i przyłożył do moich nadgarstków, powoli rozrywając sznury. Powoli jednak nie znaczy bezboleśnie...
To samo zrobił ze sznurami u moich kostek, po czym trzasnął drzwiami i zostawił mnie w pokoju.
Zostałam uwięziona, choć nie wiem za co. Nie pamiętam co robiłam, kim są moi rodzice, czy mam rodzeństwo. Jedyne co pamiętam, to moje imię i nazwisko.
Nie pamiętam też żadnego hasła do sejfu, ale jeżeli bym powiedziała tę informację osobą, które mnie porwały raczej nie dożyłabym tej chwili. I tak wiem, że mnie zabiją, ale co mi tam.
Podeszłam bliżej materaca, uprzednio dotykając moich nadgarstków i delikatnie gładząc je, opuszkami palców. Bolały. Były czerwone.
Kiedy doszłam do ,,posłania" dotknęłam go palcem wskazującym i nacisnęłam. Dobrze, że żadne karaluchy nie wyleciały. Jedyne co, to sprężyna zaskrzypiała. Po chwili położyłam całą dłoń, a następnie usiadłam. Nie miałam zamiaru zdejmować butów, bo już mi było zimno. Co dopiero po wykonaniu takiej czynności...
Sięgnęłam tylko po kołdrę i ułożyłam się na białej poduszce.
***
- Wstawaj! - wydarł się ,,ktoś" i zdjął ze mnie kołdrę.
Zaspane oczy, które wcale nie miały ochoty się otworzyć, wpuściły do gałki ocznej trochę światła.
- A może tak proszę? - tak Laura. Jesteś bardzo inteligentna. Igrasz z ogniem...
Ten blond pacan zaśmiał się.
- I może frytki do tego? - spytał z sarkazmem.
- Nie wstanę - dodałam, przykrywając się kołdrą.
- Co, chciałabyś pospać jeszcze? - spytał udając miłego. Uśmiechnęłam się pod nosem i spojrzałam na niego otwartymi już oczyma.
- A co? Chciałbyś hasło?
Aż się w nim gotowało. On był pewny, że miałam hasło, a ja, że dlatego mnie nie zabije. Przynajmniej na razie. Dlatego mogłam poczuć się, jakbym miała ,,władzę". Ach ta moc manipulacji...
- Masz pięć minut - wysyczał i trzasnął drzwiami. No nic... Brudne ubrania muszą mi wystarczyć, jako teraźniejszy ubiór. Raczej nie mam na co liczyć, by dostać świeże.
Poprawiłam rękawy od sweterka i zrobiłam sobie artystycznego koka.
Z przyzwyczajenia sięgnęłam po telefon, ale zabrali mi go... Nie trudno było się domyślić, ale jednak.
Westchnęłam i zeszłam na dół, gdzie czekało na mnie kilku mężczyzn. Nie wiem czemu, ale wcale nie czuje, by mojemu życiu groziło niebezpieczeństwo.
Może dlatego, że wśród nich nie było Rossa?
- Jestem Ethan - jeden z brunetów (a było ich trzech) podał mi dłoń.
- Laura - dodałam - Mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego ja mam podać te głupie hasło?
- Dlatego, że jesteś jedyną osobą, która je zna.
- Skąd taka pewność? - spytałam.
- Twój ojciec to powiedział zanim umarł.
- A może wy go zabiliście? - spytałam.
Milczał. Pojęcie ,,Milczenie zastępuje słowa" nabiera nowego znaczenia.
W tym momencie usłyszałam kroki do pomieszczenia. Raczej salon. Kanapa, konsole (pewnie kradzione), fotele...
- Szybko zeszła - dodał z przekąsem.
- Z kim jedzie? - spytał Ethan.
 - Ze mną, tobą i Calumem. Reszta zostaje. Pilnujcie Ryd - dodał, po czym szarpnął mnie i wyprowadził z pomieszczenia pod sam samochód.
- Znowu mnie wpakujesz do bagażnika? - spytałam.
- To zależy od tego, czy znowu mnie zdenerwujesz.
- Ciebie nie da się nie denerwować - powiedziałam cicho, ale nie na tyle, by nie usłyszał.
- A załóż się...
***
Jechaliśmy dość szybko. Ja siedziałam z tyłu, wpatrując się w przepaskę, jaką miałam na oczach tylko po to, by nie wiedzieć, gdzie jesteśmy. Gdyby wiedział, że ja nic nie wiem...
- Wysiadaj - po około dwóch godzinach drogi właśnie to usłyszałam. Byłam przez kogoś prowadzona, ale na pewno nie był to blondyn. On mnie szarpie, a ten był delikatniejszy.
W każdym bądź razie prowadzili mnie (jak mniewam) przez długie korytarze. Potykałam się o własne nogi, które i tak z każdą chwilą coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa.
Wreszcie po kilku minutach męczarni (które zdawały się być wiecznością) dotarliśmy. Przynajmniej się zatrzymaliśmy.
Po chwili zdjęto mi przepaskę z oczu. Prowadził mnie ten drugi brunet. Chyba Calum... Mniejsza z tym. Głos ich szefa wyrwał mnie z zamyśleń.
- A teraz podaj kod.
Znajdowaliśmy się w pomieszczeniu, które miało białe ściany z delikatnymi pasami szarości, pięknymi deskami, które były obok złotych framug na okiennicach i sejfem na samym środku.
- A tu nie ma żadnych laserów? Zabezpieczeń? - spytałam.
- Wszystkim się zajęliśmy. Podejdź teraz łaskawie i wpisz ten kod.
Po chwili wahania zaczęłam powoli stąpać wprost w miejsce, gdzie stał sejf. Nie znałam kodu.
Praktycznie nie wiedziałam o nim nic.
Kiedy znajdowałam się na tyle blisko, by wyciągnąć rękę i zacząć coś pisać włączył się alarm.
- Calum? Co jest grane?! - wydarł się na niebieskookiego.
- Nie wiem! Wszystko wyłączyłem!
- Spadamy! - krzyknął Ethan. Rozdzielili się, a ja stałam jak słup soli. Dopiero po kilku sekundach Ross po mnie wrócił i zaczął ze mną biec.
Bardzo mocno ściskał moją dłoń, tylko po to, bym mu nie uciekła. Nie miałam sił biec dalej.
Gorzej się zrobiło, jak kilku gości zaczęło strzelać w naszą stronę.
- Kim oni są? - spytałam biegnąc ile sił w nogach.
- Nie pytaj tylko biegnij - powiedział dysząc w przemęczenia. Po chwili spojrzałam w ślepy zaułek - długi wąski korytarz i wielkie, szklane okno. Spotkaliśmy się z nimi twarzą w twarz.
Dzieliły nas metry. No, może z jakieś 30, ale tylko metrów...
Po chwili Ross zrobił coś, czego się nie spodziewałam. Wziął mnie na ręce i...
Wyskoczył. Z. Okna.
Czas mi się zatrzymał, życie mignęło przed oczami, a ja kurczowo trzymałam się jego szyi. Poczułam uderzenie. Spadliśmy. Na kawałki szkła, które się rozsypały na powierzchnię materiału, na który upadliśmy. Dziwnie brzmi to zdanie...
Żyliśmy, ale Ross był ranny. Raz dwa wsadził mnie do czarnego auta (jak się okazało kuloodpornego) i szybko odjechaliśmy.
Byłam roztrzęsiona. Nikt nigdy do mnie nie strzelał. Nigdy. A teraz?
Moje życie, którego nie pamiętam, diametralnie się zmieniło. Przynajmniej te dwa dni. Pierwszy dzień - spokojny, idę sobie parkiem... Drugi? Strzelają do mnie!
Spojrzałam na drzwi od auta. Była w nim czerwona, mała, plastikowa paczuszka, którą nazywamy apteczką pierwszej pomocy.
Jechaliśmy dość długi czas. Zatrzymaliśmy się gdzieś w lesie, kiedy zabrakło nam paliwa.
- Musimy tu przenocować.
- Zaraz - wyłapałam - MY?
- Masz problem ze słuchem? - spytał.
- Nie mam zamiaru spać koło ciebie - dodałam.
- Nikt ci nie każe. Masz bagażnik wolny.
Spojrzałam w bok. Pomost... Czyli jesteśmy gdzieś nad wodą. Powoli zaczęłam wysiadać.
- A ty dokąd?- spytał.
- Chociaż tu mogę się umyć - powiedziałam po czym wbiegłam do lodowatej wody. Dolna warga zaczęła mi drgać, ciało się prężyć, na ramionach i udach dostałam gęsiej skórki, a koszulka i sweterek przylepiły mi się do ciała. Gdybym była choć trochę mądra zdjęłabym chociaż sweter...
Resztki makijażu zaczęły mi spływać po policzkach, a ja powoli przyzwyczajałam się do temperatury. Ross usiadł na pomoście i syknął cicho.
Blask księżyca, który dziś pojawił się na niebie, oświetlał jego zranione ramię. Miał wielki kawałek szkła wbity w biceps. Westchnęłam cicho i poszłam po apteczkę.
Usiadłam koło niego i wyciągnęłam wodę utlenioną, jak i bandaż.
- Co ty robisz? - spytał.
-Jeżeli zamierzasz z tym spać, to twoja sprawa, ale póki żyję nie pozwolę, by ktoś męczył się na moich oczach.
- Nawet wróg? - spytał unosząc jedną brew.
- Nawet wróg.
Zlitowałam się nad nim, tak jak on nade mną dziś, bym nie zginęła. Mógł mnie tam zostawić. I co z tego, że dzień wcześniej mnie porwał i uderzył?
Wyciągnęłam powoli kawałek szkła, a raczej kawał, kiedy on w między czasie co chwilkę syczał z bólu.
Wyciągnęłam wacik i nalałam na niego wody, po czym ostrożnie przemyłam ranę.
- Jesteś pielęgniarką? - spytał. Chciałam odpowiedzieć ,, nie wiem ", ale to by przyniosło opłakane skutki.
- Każdy głupi potrafi opatrzeć  ranę - dodałam z lekkim uśmiechem.
Po chwili zaczęło robić mi się zimno, a konkretnie wtedy, kiedy owijałam mu ramię bandażem. Zaczęłam dygotać z zimna, a moja warga drgała jeszcze mocniej, przez co nie mogłam jej uspokoić.
- Zimno ci? - spytał.
- Nie. Mam atak padaczki - dodałam z sarkazmem. Przewrócił oczami i po chwili on poszedł po coś do auta. Wrócił z jakąś bluzą.
Rzucił nią we mnie z tekstem ,,masz". Ubrałam ją szybko i zamknęłam apteczkę.
- Ummm... Dzięki - dodał. Zatrzymałam się nie rozumiejąc. Spojrzałam na niego - Za ramię - dopowiedział.
- Drobiazg - powiedziałam bez przekonania i ułożyłam się wygodnie w bagażniku. Apteczkę uprzednio włożyłam na miejsce, a teraz odpłynęłam...
***
TYDZIEŃ. Tyle minęło od tamtej akcji z sejfem i jeziorem. Rano wróciliśmy do ,,domu", a oni na razie mnie nie męczyli z tym, by podać hasło.
I jeszcze dostałam nowe ubrania... Nie wiem czyj to był pomysł, ale dostałam. Ross nie darł się już na mnie, ale nadal nie traktował mnie tak, jak powinien.
Mimo to mogłam rozmawiać z innymi i z nimi jeść. Tyle dobrego. I nic nie wskazywało na to, że mają mnie zabić.
Ross bardziej ,,o mnie dbał" i spędzał ze mną czas. Powoli mu zaczęłam ufać i widziałam, że on mnie też. Wczoraj nawet zabrał mnie na ,,spacer". Tak... Abym się dotleniła. Ale o dziwo to przy nim czuję się bezpiecznie...
Ale dziś, po okrągłym tygodniu (trochę niszczę im ścianę wyjąc kreski, które oznaczają dni, ile tu siedzę), stało się coś, przez co wszyscy byli ,,zdruzgotani".
- Nie ma Rydel! - krzyknął Calum. Nigdy o nią nie pytałam. Nie schodziła na obiady, ani w ogóle na żadne posiłki, ani nie wychodziła z pokoju. Ale musiała być kimś ważnym, skoro to tak bardzo zdenerwowało Rossa.
- Jak to nie ma?! - krzyknął i wbiegł do niej do pokoju.
- Rano jeszcze była - dodał Ethan.
- Calum - zaczął Ross - sprowadź Czarnych, by pomogli jej szukać, Ashton - ty zawiadom resztę. Mike i Robert - wy jedziecie ze mną.
- A co ja mam robić? - spytał Ethan.
- Zostaniesz z Laurą. Jak nie wrócimy - odwieź ją do domu - dodał po czym wybiegł razem z resztą.
- Kim jest Rydel? - spytałam, kiedy tylko drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Ethan westchnął i usiadł w fotelu.
- To młodsza siostra Rossa. Ma pięć lat - dodał. Zamurowało mnie.
- On ma siostrę? I się nią opiekuje?
Ethan przetarł dłońmi twarz.
- Tak. Jego rodzice zginęli jak miał siedemnaście lat. Mała miała wtedy roczek. Został z nią kompletnie sam. Każdy tu ją traktował jak księżniczkę. Ale jakiś rok temu Ross zadarł z niewłaściwymi ludźmi, dlatego Ryd nie mogła wychodzić z pokoju. Obiecali, że dadzą mu spokój, jak zawartość sejfu twojego ojca dostarczy im do końca miesiąca. Dlatego porwał ciebie. Ale miesiąc minie dopiero jutro... A oni są bezlitośni.
Zamurowało mnie. Ross chciał po prostu chronić siostrę. Musiałam powiedzieć prawdę Ethanowi.
- Eth - zaczęłam - Ja nic nie pamiętam. Nic. Nie wiem, kim byli moi rodzice, gdzie mieszkałam czy co robiłam. Nie pomogę wam z hasłem, bo go nie znam...
- Jak to? - spytał zaskoczony - Spróbuj sobie przypomnieć! To ważne...
To był dzień, w którym ja i Eth głowiliśmy się jakie może być hasło. Ale postanowiłam zadziałać inaczej...
***
Wrócili wieczorem. Ross był roztrzęsiony. Nie było przy nim żadnej małej dziewczynki.
Co chwile krzyczał, że musi ich znaleźć, ale reszta go uspokajała, że to bez sensu. Mój plan był inny...
Uciekłam. Postanowiłam dotrzeć do tego sejfu na własną rękę. Wykorzystałam to, że Eth pod wpływem roztrzęsienia nawet podał mi informację, że sejf jest niedaleko, w zasadzie bardzo blisko, ale Ross długo krążył, abym nigdy nie dotarła tam sama.
Doszłam tam. Do tego pomieszczenia i stanęłam pod wielkim sejfem. Nie znałam kodu, ale domyślałam się, jaki może być.
Kiedy rozmawiałam z Ethanem mignęło mi coś przed oczami. Moment, w którym tata i mama płaczą roztrzęsieni, a ona mówi, że poroniła. Miała urodzić córkę... Młodszą siostrę...
Miała nazywać się Catherine. Mama poroniła 11 października 2003 roku.
Nikt mnie nie ścigał, nie było alarmu. Wpisałam potrzebne informacje, a ku mojemu zdziwieniu dostałam zawartość sejfu. Teraz trzeba było tylko ich znaleźć...
***
W domu nikt nie zauważył mojej nieobecności. Kopertę, bo tylko ona znajdowała się w sejfie, schowałam pod bluzę. Ethanowi mówiłam, że byłam na spacerze. A jednak tylko on zauważył, że mnie nie było.
Po chwili zadzwonił telefon, a Ross ustawił na głośno mówiący.
- Mów, czego chcesz?! - krzyknął.
- Ty wiesz czego. Twoja siostrunia zginie, jeżeli dziś o północy nie stawisz się na High Street 76. Powodzenia.
Wiedziałam gdzie to jest. To był park, z którego zostałam porwana. To niedaleko firmy mojego ojca....
Spojrzałam na zegarek: 22:59. Szybko ubrałam płaszcz i wybiegłam z domu, podczas kiedy oni szykowali się by zabrać ,,potrzebne rzeczy".
Jak w każdym filmie akcji wiedziałam, że porywacze są co najmniej pół godziny wcześniej na miejscu. A może punktualnie?
Pal licho z tym. Dobiegłam jak najszybciej, ale robiłam to tylko z jednego powodu... Ja chyba załapałam syndrom sztokholmski...
Nie wiem kiedy byłam na miejscu, ale jednak dotarłam, kiedy wszyscy już byli. Nawet ,,moja" paczka.
Śliczna dziewczynka o piwnych oczach, kręconych włoskach, różowych bucikach, fioletowej sukieneczce i różowej kokardce... To ją zobaczyłam po drugiej stronie.
- Nie mieszaj jej w to - syknął Ross. Matko, ile ja tu szłam?
- Miałeś nam coś dać, nie wywiązałeś się z umowy.
- Mam jeszcze jeden dzień! - krzyknął.
- W takim razie... - jeden z nich przycisnął pistolet do głowy dziecka... Aż serce się krajało, jak widziało się taki widok. Miałam ochotę zacząć się drzeć, pobić go... Ale zrobiłam coś innego, będąc spokojna.
- Wypuść ją - powiedziałam wychodząc zza ukrycia.
- Laura? - spytał Ross.
- Ja nie mogę! - zaśmiał się ten gościu i odłożył pistolet - Ty będziesz mi rozkazywać? Co jeszcze? Kim ty jesteś?
Razem z resztą swoich przydupasów się zaśmiał.
- Córką Damiano Marano. Wypuść ją po pożegnasz się z zawartością sejfu - dodałam.
Uspokoili się. Kiedy tylko powiedziałam kim jestem inni się stali...
Ciekawa jestem, co jest w tej kopercie...
- Daj to - powiedział jakby bał się, że zniszczę kopertę.
- Najpierw dziecko.
- To podejdź tu i daj kopertę.
- Puść dziecko, bo jej nie dostaniesz. Jeżeli ci zależy na kopercie - puść dziewczynkę - dodałam zaciskając zęby.
Puścili ją, a ona pobiegła do Rossa.
- Laura oni cię zabiją! - krzyknął. Uśmiechnęłam się do niego i powiedziałam - uciekajcie...
Podchodziłam powoli, jakbym zaraz miała umrzeć. Przymykałam powieki ze łzami w oczach, bo wiedziałam, że umrę. Więc dlatego szłam powoli... Nie chciałam do siebie dopuszczać myśli, że nie zobaczę już Rossa, dlatego teraz patrzyłam na niego i na resztę, jakbym widziała ich po raz ostatni. Pewna byłam, że właśnie tak będzie.
Byłam coraz bliżej. Ross nie mógł nic zrobić. Musiał zająć się siostrą. Reszta jego paczki też nic nie robiła. Wszyscy patrzeli jak powoli dochodzę do celu. Może mieli nadzieję, że nic mi nie będzie? Potem wszystko zaczęło się dziać bardzo szybko:
Podałam im kopertę, Ross osłonił małą... Przyłożyli mi spluwę do brzucha... Padł strzał, a moje kolana zgięły się w pół i upadłam, mając mroczki przed oczami...
Słyszałam krzyk Rossa, a potem ciszę. Dotknęłam palcami piekącego miejsca i poczułam krew... Ciekła krew... Powoli osunęłam się na ziemię i zamknęłam oczy...
***
Głęboki chlust powietrza - to pierwsze co zrobiłam, kiedy otworzyłam oczy. Nie było Rossa, nie było paczki, nie było małej, 5-letniej dziewczynki.
Za to był szpital, ja podłączona do mnóstwa sprzętów, kilkunastu lekarzy z notesami w dłoni.
- Symulacja zakończona - odezwała się jedna z lekarek.
Jaka symulacja?
Dotknęłam mojego brzucha - nie miałam rany postrzałowej. Nic nie miałam. Nie dręczył mnie ból, ani nic z tych rzeczy.
Miałam lekkie mdłości i zawroty głowy.
- Nic nie rozumiem - wyszeptałam.
- Witam Panno Lauro. Jak się panienka czuje? - spytał jakiś lekarz.
- Gdzie ja jestem?
- W szpitalu badań symulacyjnych. Za kilka minut odzyska panienka pamięć. Zgłosiła się panienka dobrowolnie na wykonanie symulacji. Wszystko, co widziałaś było wytworem twojej wyobraźni.
- Wy też to widzieliście? - spytałam lekko zażenowana.
- Tak. Cały obraz. Wszystkie emocje jakie panienka doświadczyła pomogą nam w dalszych badaniach.
- Te postacie... Nie istnieją, prawda? - spytałam.
Spodziewałam się odpowiedzi, ale jednak zabolała.
- Tak. To wytwór panienki wyobraźni. A teraz proszę wybaczyć, muszę przekazać materiał do badań.
Symulacja. Badania. Szpital. Trzy słowa zrujnowały mi psychikę. Nie ma żadnego porwania. Żadnego Rossa. Żadnego syndromu.
To stąd brak pamięci o rodzinie... Nigdy nie pamiętamy początku snu.
Byłam w jakby śnie. Ale sen jest czasem bez sensu, a jak zamkniemy oczy, pojawiamy się gdzie indziej. To była symulacja. W dodatku kontrolowana i obserwowana.
Opadłam bezwładnie na poduszkę i westchnęłam głośno. Powoli odzyskiwałam pamięć.
Jestem Laura Marie Marano. Moja mama nigdy nie poroniła, tata nie umarł. Nie znam żadnego Rossa, nigdy nie zostałam porwana. Mam 20 lat i w tym roku skończyłam szkołę. Jestem aktorką, poddałam się symulacji, a wszystko jest złudzeniem.
Zamknęłam powieki i teraz wiedziałam, że czas powrócić do rzeczywistości...

piątek, 17 lipca 2015

15 ,,Można usunąć skazę w klejnocie, ale wypowiedzianych słów się nie da"

Zastygłam. Przestałam się ruszać. Na pewno to zauważył, ale jakoś szczególnie się tym nie przejął, co było dla mnie dość zaskakujące.
Przez pierwszą chwilę (czytaj: do drugiego refrenu) nie mogłam wydusić z siebie słowa. Ale kiedy zaczęły się znów powtarzać te same słowa utworu, które znałam na pamięć, wreszcie powiedziałam:
- Powiesz mi, co ty robisz?
Zaśmiał się. Bezczelny... Ugh!
- A co mam ci powiedzieć? Zauważyłem, że jesteś w niekompletnym stanie emocjonalnym. W jakiś 48% stan twojego umysłu to rozpacz, ale nie wywołana depresją, ale związana ze śmiercią brata. Dwa procent to ukojenie ze względu na ulubioną piosenkę. Twój mózg wytworzył tylko w takim stopniu endorfiny. Jakieś 31% to szok spowodowany moim gestem, od którego się odzwyczaiłaś oraz 29% tak zwanej ,,Białej Melancholii", którą wywołała choroba Hope i twoje nie radzenie sobie z uczuciami takimi jak: odrzucenie i nie zrozumienie.
Prychnęłam. Moa reakcja na zewnątrz. A wewnątrz? Płakałam ze szczęścia, że chociaż on mnie rozumie, że mnie przytulił i tak bardzo mi to pomagało...
Nie miałam zamiaru tego przerywać. Co może być lepsze, gdy masz zrytą psychikę? Jestem na koncercie zespołu, który wydał piosenkę, która mnie uspokaja i w dodatku Ross wspiera mnie emocjonalnie.
- Psycholog się znalazł - dodałam z udawanym przekąsem, na co on się zaśmiał.
Bujaliśmy się w rytm muzyki, aż do zakończenia, jak się okazało nie tylko piosenki, ale i całego koncertu.
***
Po koncercie dostaliśmy autografy oraz chwilkę z nimi porozmawialiśmy.
Kiedy wracaliśmy do auta zadzwoniłam do Hope.
- I jak było? - tymi oto słowy przywitała mnie moja zacna przyjaciółka.
- Bardzo fajnie się bawiłam - powiedziałam z szerokim uśmiechem. Kątem oka widziałam, że Ross też się uśmiechnął.
- Widzisz? Mówiłam! On wcale nie jest taki zły - zaśmiałyśmy się.
- Miałaś rację.
- No raczej, prawie zawsze mam.
No tak. Hope i jej ,,skromność".
- A co u ciebie?
- A nic. Siedzę sobie z Naomi i gadamy sobie troszkę.
- To podobnie jak my - zaśmiałam się.
- A wiesz... On... No...
- No co? - spytałam.
Zastanawiałam się, czy czasami jego ,,gest czułości" nie był propozycją Hope. Moje wątpliwości rozwiała mówiąc:
- A mówił ci, dlaczego się  nienawidzicie?
- A pytałaś go o to? - spytałam zaskoczona.
- No tak. Ale mówił, że mi nie powie, a ty i tak wiesz.
Chwilkę jeszcze pogadałam z Hope, ale i tak jej za bardzo nie słuchałam. W myślach ciągle miałam słowa: ,,Ty i tak wiesz". Że niby ja???
Po chwili się rozłączyłyśmy, a Ross przypatrywał mi się kątem oka.
- Że niby ja wiem, czemu mnie nienawidzisz? - spytałam. Tak oto rozpoczęłam rozmowę z nim.
- A niby nie? - spytał.
Przymrużyłam oczy.
- Z dnia na dzień mnie olałeś i twierdzisz, że wiem czemu? - spytałam oburzona.
- Nie musisz nic wiedzieć. Grunt, że Hope się odczepiła z tym pytaniem.
- No tak. Najlepiej kogoś olać! Nawet nie wiem, co zrobiłam źle! - krzyknęłam.
- Ty nic nie zrobiłaś! - też krzyknął.
Teraz to w ogóle zbiło mnie z tropu. Jakim cudem nic nie zrobiłam, a on z dnia na dzień się ode mnie odwraca?
- Skoro nic nie zrobiłam - zaczęłam spokojnie - To dlaczego mnie nienawidzisz?
Nie odpowiedział. Zagryzł mocno policzki od środka i przejechał zewnętrzną stroną dłoni po ustach.
Zaśmiałam się gorzko.
- No tak. Nawet nie mam jak się usprawiedliwiać - prychnęłam.
Gwałtownie skręcił w prawo i po chwili powiedział:
- Nie masz po co się usprawiedliwiać. Uznałem, że tak będzie lepiej, a najlepiej, jak ograniczymy kontakt do minimum.
- I dlatego właśnie, aby trzymać się tego, co powiedziałeś, zabrałeś mnie na koncert i zacząłeś obejmować.
Nie miał argumentów. Czego ja się tu dowiaduje? Że on po prostu miał widzi mi się i postanowił zerwać nasze kontakty.
A może nie chce mi powiedzieć, że wina leży we mnie?
Muszę sobie dokładnie przypomnieć ten dzień.
- Dziwny jesteś. Raz się ze mną przyjaźnisz, twierdzisz, że jestem dla ciebie ważna, a drugiego dnia nagle mnie olewasz, zaczynasz nienawidzić, twierdzisz, że potrzebujemy się nie spotykać, ale mimo wszystko nadal czasem ze mną gadasz. Ty weź się lecz!
- Po to z tobą nie gadałem, bo miałem zamiar się leczyć! - krzyknął.
Nie zrozumiałam... Ross jest chory? Może był tak, jak w Gwiazd Naszych Wina, że jest chory i jest jak bomba zegarowa, która może wybuchnąć w każdym momencie i aby zminimalizować liczbę ofiar, po prostu odsuwa innych od siebie. Czemu padło na mnie?
- I tak ci nic nie powiem - zakończył cicho, a ja dalej nie zaczynałam tematu...
***
Przez cały tydzień unikałam Rossa i jak się okazało - z wzajemnością.
Dziś był dzień, w którym mogłam wreszcie odwiedzić Hope.
Wyszłam więc z domu, uprzednio się ubierając i pakując kluczyki od domu oraz od samochodu do torebki.
Po chwili ruszyłam w drogę. Mimo, że z Rossem rozmawiałam tydzień temu, to i tak nadal myślę nad tym, co mi powiedział.
Przecież ja nawet nie wiedziałam, że on... Że ja... Że my... Nawet nie wiem kiedy! To było po sytuacji, która zmieniła moje życie...
Pani kazała nam napisać wspólnie piosenkę. Nie musieliśmy tego robić, bo już miałam napisaną, ale Ross się uparł. Mieliśmy wtedy bardzo dobre relacje.
- To o czym ma być tekst? - spytał.
- Nie wiem... Rodzeństwo? - zaśmiałam się. Takie tematy do piosenek często dawał mi Alex.
- A może... - spojrzał mi w oczy aby wypowiedzieć to jedno słowo, po czym schylił głowę na dół patrząc na czarno-białe klawisze - Miłość?
Zastanowiło mnie to chwilkę. Może on ma rację? Może właśnie taki temat powinniśmy wybrać? 
Ta sytuacja była pierwszą, ale nie ostatnią, która ,,dobiła" nasze relację. O nie. To ona była początkiem.
Co może być dziwnego, że osoby, które się lubią wspólnie piszą o miłości? Nic. Większość gwiazd tak robi, dlatego, bo miłość to najlepiej sprzedawana cecha. Wszyscy potrzebują miłości, dlatego pojawia się w większości filmów, w prawie każdej piosence...
Obojętnie o jakiej mówimy, miłości braterskiej, czy dwóch ludzi do siebie, zawsze jakaś występuje.
- Okey - zgodziłam się.
Tego dnia chyba w dwie godziny mieliśmy zwrotkę i refren. Bardzo szybko pisało mi się z nim piosenki i tego nadal mi brakuje.
Kiedy tylko spojrzałam na niego uśmiechnięta oraz on, z wzajemnością patrzył tak na mnie, zrobiło się trochę niezręcznie.
Nie żeby tak nigdy nie było. Wręcz przeciwnie. Często ze sobą rozmawialiśmy, zwierzaliśmy się sobie, uśmiechaliśmy się i w ogóle... Ale tam przy pisaninie... Sami... Uśmiechnięci i wpatrzeni w siebie..
Ross pochylił się nade mną, jakby miał mnie pocałować.
Ale szybko się cofnął, jakby się rozmyślił, po czym stwierdził, że dokończymy innym razem.
Może cofnął się dlatego, bo nie byłam zbyt zadowolona. W sensie moja mina nie wyrażała euforii, gdy się zbliżał.
Wtedy, następnego dnia byliśmy trochę ,,inni" do siebie. Od tego się zaczęło...
***
Rozdział z dedykiem dla mojej kochanej Ewci :*
Cóż... Czemu tak wcześnie, zamiast w sierpniu?
Next pojawi się w sierpniu, a wstawiłam, bo potem nie będę miała czasu. Niestety...
Wakacje - wcale ich nie czuję :/
Zresztą ledwo co przyjechałam do domu, chciałam spędzić czas z najbliższymi, a tu się okazuje, że moja BFF wyjeżdża do Danii, na 3 tygodnie :(
Tsa... 
A jak wam mijają wakacje? 
Pochwalić się! :D
Do napisania!
P.S - piszę OS'a. Czy chcielibyście, bym i tu go wstawiła? Piszcie w komach miśki :*

poniedziałek, 6 lipca 2015

14 ,,Nienawiść to miłość, która poszła złą drogą"

- Czyli? - spytała Hope z największym spokojem, jaki kiedykolwiek widziałam.
- Musi pani zostać w szpitalu, bądź zgodzić się na zwiększenie dawki chemioterapii.
Hope zastanowiła się chwilę, podczas gdy ja myślałam nad skutkami zwiększenia dawki.
- Czym to grozi? - spytała po chwili.
- Ciężko określić. Będzie pani na pewno więcej wymiotować.
Hope nienawidziła mieć jakichkolwiek objawów zatrucia, a wymiotowanie często kojarzy się właśnie z zatruciem. Zresztą jakby nie patrzeć, chemioterapia czy chcemy, czy nie zatruwa nasz organizm.
- Czy oprócz tego, coś jeszcze może mi dolegać? -spytała z nadzieją.
Lekarz uśmiechnął się niemrawo. Westchnął cicho, jednak nie na tyle, byśmy tego nie usłyszeli, po czym powiedział:
-Bądźmy dobrej myśli.
Nie wiem jakim cudem, ale to przekonało moją przyjaciółkę, do zostania na dwa tygodnie w szpitalu i podjęcia dodatkowej chemii.
A co jeśli jej stan się wcale nie polepszy, a będzie nawet wręcz przeciwnie?
***
Nie spałam całą noc. Nie dlatego, że znów myślałam o Alexie. Tym razem coś innego zawładnęło moim umysłem. O dziwo, nie była to choroba Hope, czy nawet jej osoba.
W moim umyśle, co jest bardzo dziwne, był Ross.
Ten sam Ross, z którym się nie lubię, choć sama nie mogę właściwie stwierdzić czemu.
Ten sam Ross, co stara się mi dopiec na każdym kroku.
Ten sam Ross, który mnie pociesza, gdy jestem smutna i który zna mnie lepiej, niż ja sama siebie.
Ten sam Ross, który rzadko obdarza mnie swym uśmiechem, ale gdy to robi, ja też się uśmiecham.
Wychodzi na to, że jednak inaczej go zapamiętałam z czasów licealnych, niż robię to teraz.
Brakuje mi czasami tego, co było. Nigdy nie zapomnę jego miny w dzień, kiedy pani powiedziała, że mamy razem napisać piosenkę i nigdy nie zapomnę tego, co zrobił. A stało się naprawdę stanowczo za dużo...
***
Kiedy tylko rano wstałam postanowiłam zadzwonić do Hope.
- Cześć skarbie - powiedziałam, jak tylko odebrała po trzech sygnałach.
- Hej Lau. Co u ciebie? - spytała z nieukrywaną całością.
- Mogę cię dziś odwiedzić? - spytałam.
- Dziś niestety nie. Zabronione mam wizyty przez najbliższe pięć dni. Ale spokojnie. Rozmawiałam z Rossem - powiedziała ze stoickim spokojem.
- Na jaki temat?
- Prosiłam go, by wyświadczył mi przysługę. Pamiętasz jak miał znów przyjechać ten zespół, na który czekasz od dwóch lat? - spytała.
Nie mogłam uwierzyć. Czyżby chodziło o...
- The Wanted? - spytałam podekscytowana.
- Nie głuptasku - zaśmiała się - Przecież oni się rozpadli.
No tak. Ale ja nadal wierze, że kiedyś przyjadą tu, do naszego miasta i znów oznajmią, że zagrają parę kawałków, jako zespół. Ale co ja mogę na to poradzić?
- A kto? - spytałam nadal ciekawa. Hope też mnie dobrze zna, ale czy jest w stanie określić, na jaki zespół czekam? Odpowiedź brzmi: Tak. jest w stanie.
- Breaking Benjamin.
- O matko!
Moje podekscytowanie wzięło górę. Uwielbiam ten zespół! Poznałam go właśnie dwa lata temu. Moją ulubioną piosenką było ,,Dear Agony", której refren mogłam słuchać godzinami. Mimo, że to dla niektórych muzyka nie do zniesienia, mnie uspokajała za każdym razem. Po każdej kłótni...
- Wiedziałam, że się ucieszysz -zaśmiała się.
- Nawet towarzystwo Rossa mi nie będzie przeszkadzać - również się zaśmiałam.
- Miło wiedzieć - powiedział z przekąsem głos nad moim uchem.
Odwróciłam się i dostrzegłam brązowe tęczówki, które wpatrywały się wprost w moje.
- Muszę kończyć Hope - powiedziałam, ale za nim się rozłączyłam, usłyszałam jej głos, który mówił: ,,No nie dziwię się".
- Co ty tu robisz? - spytałam.
- Pukałem, nie otwierałaś. Koncert nie jest w Los Angeles, więc mamy mało czasu, by się wyrobić na 20:00. Hope kazała mi cię przypilnować.
Rodzice byli w pracy, ja stałam w kuchni, mając na sobie tylko szorty i bokserkę. On stał przede mną w podartych jeansach i białej koszulce.
Nie miałam zamiaru być dla niego wredna, bo zależało mi na koncercie. Tylko dlaczego on się na to zgodził? By mnie zabrać?
- O której wyjeżdżamy? - spytałam. Uśmiechnął się do mnie.
- Za piętnaście minut.
Przerażona raz dwa poszłam się przebrać. I umalować. W ciągu pięciu minut zrobiłam sobie kreski i delikatnie pomalowałam usta. Pozostałe dziesięć to ubranie czarnej spódniczki ze skóry, białej koszulki do pępka (którego i tak nie było widać przez wysoki stan dolnej części garderoby) i niebieska, jeansowa katana bez ramion.
Potem umyłam zęby i zeszłam do Rossa.
Zastałam go siedzącego na kanapie i czytającego jakieś czasopisma.
- Gotowa - powiedziałam z uśmiechem.
Nie muszę chyba opisywać jego reakcji na mój widok. Po prostu otworzył buzię i wpatrywał się we mnie z zaskoczeniem, na co parsknęłam śmiechem, budząc go z transu.
***
Jechaliśmy już z cztery godziny, które spędziliśmy w dość dziwnej ciszy. Nie była krępująca, ale do najprzyjemniejszych też nie należała. Dopiero po tych czterech godzinach Ross poszedł zatankować i zadał mi pytanie:
- Chcesz coś do jedzenia?
Pokiwałam tylko głową. Po chwili Ross zatankował i poszedł na stację paliw, skąd wyszedł z dwoma kubkami kawy oraz dwoma hot-dogami.
- Z tego, co pamiętam, to chyba je lubisz - powiedział z lekkim uśmiechem. Za to ja szeroko i szczerze się uśmiechnęłam.
- Tak. Dobrze pamiętasz. Dużo jeszcze o mnie wiesz? - spytałam ze śmiechem. Wsiadł do samochodu i podał mi jedzenie.
- Owszem. Pamiętam mnóstwo sytuacji. Na przykład każdy żart a Hope i Alexa, każdy wspólny wypad na plażę, każdy wspólny uśmiech i naszą pierwszą piosenkę.
Zaskoczyła mnie ta wypowiedź. Jadłam w ciszy. Tak samo jak on. Po chwili wyjechaliśmy i wyruszyliśmy dalej.
Zagryzłam wargę i zacisnęłam dłonie na kubeczku kawy, za to on swój postawił na stojak specjalnie do tego przygotowany. Wreszcie zadałam pytanie:
- Jako pierwszą wspólną piosenkę, jaką miałeś na myśli?
Założył okulary przeciwsłoneczne i uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Chodzi ci o to, czy miałem na myśli naszą wspólną piosenkę, napisaną całą paczką, czy tylko naszą?
Zastanowiłam się chwilkę, bo głupio było mi wprost odpowiedzieć.
- Naszą.
Odważyłam się by powiedzieć po chwili. Zaśmiał się.
- Tą, którą pani nas poprosiła, byśmy napisali.
Serce stanęło mi chyba w klatce piersiowej, a ja z trudem brałam oddech.
- Dlaczego zapamiętałeś akurat to? - spytałam z deka zaskoczona.
- Jakoś mi tak utkwiła w pamięci i jej tytuł mi się podobał. Ale widzę, że tobie chyba też przypadła do gustu, skoro ją pamiętasz - zaśmiał się, czym wywołał u mnie rumieńce.
- Utkwiła ci w pamięci też ta sytuacja?
Ross niespodziewanie skręcił w prawo z taki impetem, że musiałam się złapać górnej rączki, by nie walnąć w szybę. Zatrzymał auto i powiedział, odwracając się w moją stronę:
- Po co mnie sprawdzasz i dlaczego tak bardzo ci zależy na tym, bym to pamiętał? - spytał. Nie robił tego ze złością, czy pretensjami. Po prostu jakby zadawał zwykłe pytanie.
Spuściłam głowę i powiedziałam cicho:
- Po prostu... Ja... Zastanawiam się... Czy też o nich myślisz.
Odważyłam się podnieść wzrok. Wpatrywał się we mnie z lekkim zaskoczeniem. Nie jest łatwo mi określić, z jakimi emocjami do tego podszedł, ale zaskoczenie było widoczne.
- Myślę o tym prawie codziennie. Znam każdy szczegół na pamięć i zastanawiam się czasem, czy kiedykolwiek zapomnę. Ale wygląda na to, że z moim mózgiem nie wygram, a on ma własne plany, co do mojego życia. Uwierz mi, pamiętam znacznie więcej sytuacji, ale nie chcę o nich gadać.
- Dlatego, że przez nie mnie nienawidzisz?
Zaśmiał się pod nosem.
- Czy ty naprawdę myślisz, że wtedy zacząłem cię ,,nienawidzić"? - spytał, robiąc cudzysłów w powietrzu.
- Tak. Nigdy nie podałeś mi prawdziwego powodu na to, dlaczego mnie nienawidzisz. Po prostu z dnia na dzień to zrobiłeś.
- I teraz myślisz, że ci powiem, dlaczego? - prychnął. Zaskoczyło mnie to. Owszem, chciałam znać odpowiedź na to pytanie, ale raczej nie doczekam się na nie odpowiedzi.
- A czemu nie chcesz tego zrobić?
- Mam swoje powody.
Zapalił silnik i z powrotem wrócił na ulicę, jadąc tą samą trasą.
***
Na miejscu byliśmy o godzinie 19:05. Koncert miał się zacząć za 25 minut. Nie gadaliśmy już wcale od tamtej sytuacji.
Ross pokazał bilety, które nie wiem skąd - miał. Nie pytałam, po prostu oboje weszliśmy na plac, w który miał odbyć się koncert. Nie było miejsc siedzących. Wszystkie na stojąco, dlatego chciałam znaleźć się blisko sceny. Ale chyba każdy, kto był na koncercie wie, że niektóre osoby przychodzą czasem dwie godziny wcześniej, by być pierwsze.
Dlatego razem z Rossem staliśmy niedaleko sceny. Byłam mega podekscytowana, że wreszcie zobaczę jeden z moich ulubionych zespołów na żywo.
Chciałam poznać kogoś, kto swoją muzyką potrafi mnie odprężyć i sprawić, by mój zły humor doprawić szczyptą entuzjazmu, garścią dobrego nastroju i ziarnkiem euforii.
Kiedyś takim zestawem była dla mnie muzyka tworzona wspólnie z przyjaciółmi i mój brat.
On też chciał kiedyś jechać na ich koncert... Nie płacz... Nie płacz... Nie teraz...
Ledwo zahamowałam łzy. Ale udało się. Na szczęście Ross był zajęty pisaniem z kimś i nie zauważył.
Pewnie zastanawiacie się, dlaczego Ross raz jest oschły, a raz normalny. Cóż... Kiedy pasuje mu jakiś temat i wszystko idzie po jego myśli, to złoty człowiek. Ale kiedy jest odwrotnie... Jego negatywne uczucia się umacniają i wyżywa się na wszystkich, prócz rodziny.
Czasem jak nie radzi sobie z uczuciami, wtedy wyżywa się na mnie, bo nie zna nikogo innego, na kim mógłby to zrobić.
Sama nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło się to, że przestaliśmy się dogadywać, a nasze stosunki były nienawistne...
Po dość długim czekaniu, a w zasadzie dwudziestominutowym, bo czas mi się dłużył, wreszcie pojawili się członkowie zespołu.
Zaczęli grać różne kawałki. Wszyscy tańczyli w rytm muzyki, czasem unosili świeczki i machali w tę i z powrotem.
Większość kawałków śpiewaliśmy z nimi, śmiejąc się przy tym. Co chwile śpiewali jakieś covery, aż doszliśmy do jednej piosenki, która od jakiegoś czasu nie oddaje mi już tego, co zawsze, czyli optymizmu i radości.
Teraz ,,Dear Agony" kojarzy mi się tylko i wyłącznie z bólem, smutkiem, rozgoryczeniem, złością i rozpaczą, czyli wszystkim, co przeżyłam na pogrzebie Ala...
Kiedy tylko rozbrzmiały się pierwsze akordy tej piosenki, zamknęłam i dałam upust temu, co siedziało we mnie od jakiegoś czasu.
*śmierć Alexa...
*choroba Hope....
*zachowanie Rossa...
*brak wsparcia u rodziców i przyjaciół...
*biała melancholia...
Przez jakiś czas kołysałam się w rytm muzyki, aż poczułam czyjeś ramiona oplatające mnie w talii. Ktoś położył też głowę na moim ramieniu, a jego ciepły oddech otulał mi szyję.
Nigdy nie zapomnę jego uścisku... Tak ściskał mnie Alex, i tylko Alex, kiedy byłam smutna.
Tym razem nie był to Alex, a Ross...
***
Witajcie kochani!
Jak wam mijają wakacje? ^^
Już! Pochwalić się :D Ja jakoś... Brak czasu na wszystko i stres przed nową szkołą :/
No niestety...
Rozdział następny pojawi się w sierpniu - to pewne. Nie wiem którego, ale zaczynam pracę w przedszkolu i nie dam rady :/ Liczę na wasze komy :*
Od razu zacznę od pewnej sprawy: Otóż razem z koleżanką wymyśliłyśmy OS'a. Ja zaczęłam fabułę, a ona ją uzupełniła. Wstawiliśmy go tu, więc raczej czytaliście.
Mniejsza z tym. Darkness (to jej pseudonim) dała mi pomysł z tym, by Raura wypisywała swoje 10 cech.
Wszystko fajnie, super...
Ale okazało się, że ściągnęła pomysł od bloga (przetłumaczonego) Żelko Jadka. Dlatego bardzo przepraszam, ale musiałam usunąć go, bo nie chcę być oskarżana o plagiat.
To tyle. 
Do napisania ;)
Udanych wakacji!